Tak wiele rzeczy i zjawisk lubię,
że pisanie o nich zajęłoby mi całe przedpołudnie.
Pochylam się zatem nad „nielubisiami” …
bo skoro współistniejemy w jednej rzeczywistości,
powinnam zaznaczyć ich ważność.
Nie lubię kiedy po ostatnich brawach ludzie wstają ze swych miejsc.
Ogarnia mnie uczucie smutku, że coś bardzo bliskiego
i rozciągajacego osobowość ponad światła reflektorów się kończy. Mam wrażenie, że ten malowniczy pomost, budowany pomiedzy nami przez cały wieczór zaczyna rozmywać się we mgle.
To moment, w którym zawsze mam ogromną potrzebę „nacisnąć replay”. Nigdy nie czuję się wystarczająco „wyśpiewana”
Nie lubię rozpakowywać walizki.
Zakończone podróże rodzą we mnie niepokojące oczekiwanie
kolejnej zmiany miejsca i przetrzeni.
Nie lubię spotkań, które się nie odbędą.
Pozostawiają we mnie odczucie zagubienia i straty,
Wyobrażony uśmiech bliskiej osoby gaśnie, a pewne rozmowy już nigdy póżniej się nie odbędą.
Nie lubię dreptać ścieżką utartą przez milony.
Chcę płynąć równo z „własną myślą”
i móc mówić „tak”, kiedy inni mówią „nie”.
Dlatego bywa, że czuję się samotna, niepasująca i nieprzystosowana,
a moje konto nie „wzrasta”
Nie lubię słyszeć ludzkich myśli.
Jaskrawy dysonans jaki rozgrywają ze słowem rozsadza mi mózg.
Muszę wtedy wyłączyć telefon na kilka dni
i zdobyć „L4 od wszystkiego”.
Nie lubię gdy moi Ukochani spóźniają się na świt.
Tyle pięknych marzeń nie zostaje wtedy wyśnionych.
Z barokowych ram wychodzą nieproszone lęki
i o poranku jestem zdecydowanie „mniej piękna”.
Nie lubię dnia, w którym składamy ogrodowy parasol.
To znaczy, że wkrótce nie będę wybiegać bosymi stopy na poranną kawę do ogrodu.
Zabraknie słońca, a chłodne dni zmuszą mnie do otulania się
w ciężki cebulowy kokon.
I nie lubię flaków..