W przeciągu 6 dni, średnio 30 kilometrów od świtu do wieczora,
z prędkością ok 4 km/h przemierzyłam łacznie 186 km, by wydreptać swoje szczęście.
Pojęcie „trudy i znoje pielgrzymowania” wydawało mi się pompatycznie wyolbrzymioną błahostką do momentu kiedy odparzone uda i popękane na stopach odgnioty zaczęły sączyć krwawo piekące osocze nie zważając na to, że do noclegowej szopy zostało jeszcze kilkanaście kilometrów.
Wtedy uświadomiłam sobie po raz pierwszy, że jestem bardzo delikatna i poczułam jak bardzo boli takie wydelikacenie.
Owo doświadczenie było tym dotkliwsze, że Jasna Góra znajdowała się w zasięgu moich możliwości dopiero za 5 dni. Żeby przetrwać pełną piersią wyśpiewywałam oazowe pieśni…
a Abba Ojcze w moim wykonaniu zyskało gorliwość modlitwy galernika…
Gdyby nie śpiew, pieczenie zacieranych pątniczym piachem ran byłoby nie do zniesienia…
Potem przyszła intencja … wbrew uzgodnionym z samą sobą zamierzeniom zupełnie inna niż zaplanowałam.
Była bardzo prosta, niewydumana, bo „czegóż pragnie dziewczyna, gdy dorastać zaczyna, kiedy z pąka zamienia się w kwiat ?”
Oczyma wyobraźni zobaczyłam rosłego mężczyznę z masywnymi udami i małego synka na rękach…. Przestraszyłam się.
Na tydzień przed pielgrzymką, zwoje mózgowe zaprogramowałam na „rozwój duchowy i zyskanie mocy twórczego rozwoju artystycznej drogi”… ach!
No cóż, droga pątnicza szybko zresetowała te wydumane programy, maksymalnie upraszczając ich formę.
Mąż… Syn… Rodzina… Kropka
Początkowo byłam na siebie zła za te projekcje.
Ja, przeintelektualizowana indywidualistka, o dojrzałości drażniącej rówieśników, pisząca wiersze i filozoficzne rozprawy, stawiająca na naukę i nietracąca czasu na amory, nagle nie umie prosić o nic innego jak tylko szczęśliwe rodzinne życie u boku kochającego mężczyzny.
Kiedy jednak uśmiechnęłam się do tego wyobrażenia z wdzięcznością i zaakceptowałam je takim jakie jest, poniosło mnie ono do Częstochowy znieczulając ból, dodając sił i lekkości.
Wieczorem 13 sierpnia 1991 dotoczyłam się na miejsce szóstych ogólnoświatowych Dni Młodzieży i padłam na beton w pierwszym wolnym miejscu.
Karimata „spała” zwinięta w plecaku na plecach, a ja zespolona ze żwirkiem rozkruszonej nieco płyty doświadczałam niewyobrażalnej radości. Żaden 40 centymetrowy materac ekskluzywnych hoteli nie dał mi tyle rozkosznej miękkości co ów skrawek chropowatego betonu.
Modlitwy, tańce i śpiewy dochodziły do mnie przez całą noc jakby
z innego świata… Ten hipnotyczny trans, który nazwałam Bożą czułością, zrewitalizował wszystkie moje siły. Obudziłam się zrelaksowana, radosna i pełna pozytywnej energii. Każde słowo Ojca Świętego było dla mnie przyjacielskim pozdrowieniem
i zapewnieniem, że świat widziany oczyma umiejącymi dostrzec piękno pięknieje, że ludzie traktowani z dobrocią i miłosierdziem stają się lepsi, że będę miała cudowną rodzinę, bo rodzina postrzegana w kategorii Bożego cudu, cudem się staje.
Ta pewność żyje we mnie, a świat mój się „dzieje według Słowa tego”.
Niecały rok później na ołtarzu Mariackiego Kościoła w Krakowie zobaczyłam swojego „Anioła” …. rosłego mężczyznę z masywnymi udami.
„Za Twoim to słowym
świat sie w lepsy zmini,
boś kochany Łojce Świynty jak Chrystus na zimi”